GENEZA "STARS IN BLACK"

W wielu listach od fanów do dziś powtarza się pytanie, skąd właściwie wziął się pomysł na stworzenie "Stars in Black". Odpowiedź jest banalna: film ten zrobiłem przede wszystkim w celach... edukacyjnych. W pewnym (jak się później okazało - przełomowym) momencie mojej skromnej kariery zawodowej wpadłem na pomysł poszerzenia zakresu usług o komputerowe efekty specjalne. Kosztem wielu wyrzeczeń kupiłem więc program do animacji i... No właśnie... I wtedy zdałem sobie sprawę, że do tej pory komputer służył mi właściwie wyłącznie do pisania scenariuszy i odwiedzania w internecie stron oficjalnie uznawanych za.... no, różnych stron... ;) Ludzie !!! Przecież ja na moim kompie nigdy nie odpaliłem nawet żadnej gry !!! Ale cóż, stało się. W końcu od czego jest instrukcja obsługi wspomagana chorobliwą ambicją. Oczywiście po przeczytaniu „na sucho” (bez odpalania programu) kilku stron instrukcji, z przerażeniem stwierdziłem, że została mi wyłącznie ambicja, bo z wchłoniętej teorii zrozumiałem tylko polecenie „Otwórz plik”. Uznałem zatem, że będę postępował zgodnie ze starą zasadą, w myśl której wiedzę najlepiej zdobywać w praktyce. Zacząłem bawić się tutorialami, a gdy te mi się znudziły wpadłem na pomysł podjęcia kilku prób podrobienia rozmaitych, bardziej lub mniej znanych ujęć z rozmaitych filmów s-f.

Na pierwszy ogień poszedł rzecz jasna film, który był jednym z pierwszych filmów, jakie w życiu widziałem: „Gwiezdne Wojny”. Do dziś pamiętam ogromne wrażenie, jakie zrobiło na mnie - kilkuletnim wówczas chłopcu - kultowe dzieło Lucasa, pamiętam z jaką niecierpliwością oczekiwałem kolejnych części sagi. Pamiętam też, że już wtedy marząc o zawodzie reżysera filmowego wiedziałem, iż właśnie takie filmy będę chciał kiedyś tworzyć. Wejście w świat dorosłych tylko nieznacznie zweryfikowało te marzenia, nie mogłem więc odmówić sobie przyjemności podjęcia próby podrobienia kilku ujęć z ulubionego dzieła.

Tak powstał lot w tunelu zakończony eksplozją kosmicznej bazy. Aby nikt nie posądzał mnie o przemontowywanie gotowego materiału z kasety wideo, do ujęć wprowadzałem logo mojej firmy...

... lub numer mojego telefonu.

Efekt pokazałem kilku znajomym, prowokując ich do rozbudowanych komentarzy. Wypowiedzi kolegów zainspirowały mnie do stworzenia swoistej autoprezentacji, spełniającej w miarę możliwości zasady konstrukcji wybranej formy filmowej.

SCENARIUSZ
Od razu postawiłem sobie pierwszą poprzeczkę - moja prezentacja nie mogła być jedynie zbiorem chaotycznie wymieszanych komputerowych bajerów. Postanowiłem stworzyć zbiór komputerowych bajerów wymieszanych z sensem. Czas nie pozwalał mi na stworzenie dziełka dłuższego niż 4-5 minut, tak więc do wyboru miałem formę reklamy, teledysku lub zwiastuna filmowego. Wybrałem tę ostatnią. Od razu nasunął mi się pomysł wprowadzenia narratora, którego wypowiedzi ilustrowane będą kolejnymi fragmentami nieistniejącego filmu. Dalej już poszło z górki - część scen filmowych dostosowałem do rządzonej żelaznymi regułami scenariuszowymi narracji, czasami naginając tę żelazną narrację do potrzeb wspomnianych komputerowych bajerów. Tak powstał scenariusz, a z nim kilka postaci, dla których (z wyłączeniem tych tworzonych w całości komputerowo) trzeba było znaleźć godnych odtwórców.

OBSADA
Od momentu, gdy stwierdziłem, że zamiast komputerowej siatki Mistrz Yum-Yum będzie kreowany przez aktora żywego planu wiedziałem, że aktorem tym będzie Wojciech Standełło z Teatru Nowego w Poznaniu.

Choć często mam zastrzeżenia do moich umiejętności reżyserskich, scenariuszowych, muzycznych czy aktorskich, to w wypadku robienia obsady wiem, że mam zwierzęce, instynktowne wyczucie. To wyczucie nie zawiodło mnie i tym razem - wspaniały Yum-Yum właściwie "zrobił" cały film za mnie... Pozostali aktorzy "Stars in Black" to przeważnie ludzie dobrej woli, bez większego przygotowania, czy wykształcenia aktorskiego (choć niektórzy już z pewnym aktorskim doświadczeniem). Mimo to uważam, że spisali się wspaniale, za co niniejszym uroczyście im DZIĘKUJĘ! Poszukując odtwórczyń ról Sam Solo oraz Laseczki...

...organizowałem kilka castingów, ale o tym nie będę się rozwodził - prawa do relacji z moich legendarnych żeńskich castingów wykupił jeden z najbardziej znanych magazynów dla mężczyzn... to żart... oczywiście... hm...

ZDJĘCIA
Prawie wszystkie zdjęcia filmowe dostosowane były do późniejszej obróbki komputerowej. Tu pojawiły się pierwsze wyzwania: realizując wcześniej standardowe filmy telewizyjne nie musiałem tyle uwagi poświęcać - na przykład - ustawianiu stołu dokładnie w miejscu, które zostało już wcześniej starannie obmierzone, by łatwiej można było je potem przenieść do rzeczywistości wirtualnej. Bardzo uważnie musiałem planować ustawianie światła w poszczególnych scenach, by światło to odpowiadało nastrojowi, charakterowi, a nawet kolorystyce światła w sekwencjach animowanych.

Oddzielną zabawę stanowiły bardziej złożone sceny walki. Miecze świetlne to oczywiście standardowe kije od szczotek, mozolnie później przykrywane komputerowymi obiektami 3D. Sam pojedynek trzeba było jednak zwyczajnie nakręcić, a kolega kreujący Mola (zresztą bardzo zdolny scenograf i aktor) nigdy w życiu nie zetknął się ze sportami walki, a już na pewno nie z japońską sztuką KENDO. Szczęśliwie ja swojego czasu pasjami uprawiałem karate, co umożliwiło sprawną zmianę wstępnego założenia zdjęć: "tak walczyć, by wyszło jak najlepiej i zapierało dech w piersiach" na: "tak walczyć, by nie zabić kolegi".

Dużo mniej kłopotów miałem z realizacją sceny walki z Agentami. Jeden z nich (Roch: ten z brodą) ma w karate granatowy pas - 8 kyu. Drugi (Jan: ten bez brody) trzeci stopień mistrzowski "Dan".

Janek jest dodatkowo znakomitym trenerem (miałem przyjemność bywać na jego treningach) z uprawnieniami sędziego międzynarodowego. W związku z powyższym w scenie "karate" role wyraźnie się odwróciły - miałem nieodparte wrażenie, że tym razem Agenci muszą "tak walczyć, by nie zabić kolegi"...

Mimo tych wszystkich trudności z dużą satysfakcją stwierdzam, że - zgodnie z założeniem - ani w scenie z mieczami, ani w scenie bicia Agentów - NIE SKORZYSTAŁEM z możliwości komputerowego przyspieszania zdjęć (to już nawet nie perfekcjonizm, a chorobliwa ambicja).

Bardzo przyjemne były zdjęcia do pierwszej ze scen poprzedzonych słowami „Staszek szybki jest” oraz sceny z towarzystwem na kolanach... Realizacja wymagała znacznej ilości tzw. "dubli"- czyli powtórzeń, ale o tym nie będę się rozwodził - prawa do relacji z moich legendarnych żeńskich dubli wykupił jeden z najbardziej znanych... eee... chyba już coś takiego pisałem... ;)))  hm...

ANIMACJA
Ta zabawa z czymś, za co wziąłem się pierwszy raz w życiu, zajęła mi ponad dwa miesiące ciężkiej, niewolniczej pracy. Zaczynałem na maszynie z procesorem P-133 i pamięcią 64 RAM, więc nie trudno sobie wyobrazić co działo się przy próbach renderowania scen zawierających materiały typu raytrace, kilkanaście świateł rzucających ostre cienie, efekty wolumetryczne i inne rozrywkowe gadżety. Dość powiedzieć, że wlot "samochodu"Hrabiego Mola do stacji kosmicznej Imperium (scena trwa ok. 3 sek., na zdjęciu widoczny jest tylko jej początek)

 

...miał się liczyć ponad tydzień, a samo odświeżanie ekranu przy najmniejszej zmianie sceny (jak choćby przestawieniu kamery) trwało do kilku minut. Na szczęście parę zrealizowanych w międzyczasie chałtur pozwoliło mi na zmianę konfiguracji starego, poczciwego Peceta na prawdziwie "odrzutową". Od tego momentu poszło już w miarę gładko, bo mniej więcej 12 razy szybciej.

Obiekty 3D tworzyłem sam, lub ściągałem gotowce z internetu - część jako darmowe eksperymenty entuzjastów, część jako klasyczny towar, za który musiałem klasycznie płacić. Najwięcej satysfakcji dały mi prace nad dokładnym zgrywaniem ustawień kamery i świateł żywego planu z analogicznymi ustawieniami świata wirtualnego. Tutaj bardzo pomogło mi moje doświadczenie filmowe - nie musiałem pamiętać, gdzie i jak rozstawiłem światła w czasie zdjęć - spojrzenie na ujęcie zdradzało mi dokładne położenie, siłę i kolor każdej lampy. Z kamerą było podobnie, choć kilka razy zastosowałem dostępne w MAX-ie narzędzie „Camera Match”, a raz także - przy parodii słynnej sceny ze zwolnionymi pociskami z filmu "Matrix"- "Camera Tracker".

Przy okazji: obecnie do śledzenia ruchu kamer z planu stosuję rewelacyjny program MatchMover firmy RealViz. Do momentu, gdy bezpośrednio od producenta ściągnąłem to niesamowite narzędzie nie zdawałem sobie sprawy, że tak złożona czynność może być równie łatwo i szybko wykonana. Polecam!

MONTAŻ
Jednym z ostatnich etapów produkcji był montaż, w czasie którego dokonywałem finalnych szlifów poszczególnych ujęć zarówno aktorskich, jak i komputerowych. Tutaj bazowałem już wyłącznie na zdobytej w Szkole i dzięki praktyce wiedzy filmowej. Montaż jest jednym z najważniejszych elementów realizacji. To on ostatecznie nadaje tempo, rytm i charakter poszczególnym scenom. Na tym etapie opracowałem również całą ścieżkę dźwiękową filmu - wszystkie efekty synchroniczne, tła dźwiękowe oraz tzw. "postsynchrony", czyli dialogi nagrywane już po zmontowaniu filmu według roboczego dźwięku z planu zdjęciowego. Na koniec stworzyłem muzykę do każdej ze scen (tak, tak... cała muzyka powstała specjalnie na potrzeby "Stars in Black"). Pomógł mi w tym mój rozbudowany Roland JV-1000 wspomagany samplerem i profesjonalnym programem symulującym studio nagrań. Na tym etapie najwięcej zabawy miałem przy scenie walki z Molem, gdzie postanowiłem stworzyć motyw zbliżony do muzyki w analogicznej scenie "Mrocznego Widma". Zwróćcie uwagę, że - podobnie, jak w oryginale, występuje tam... chór! Oczywiście na tłum zawodowych śpiewaków musiałbym wydać majątek, co nie kusiło mnie zbytnio przy absolutnie niedochodowej produkcji. Skorzystałem więc z możliwości nagrywania wielu ścieżek dźwiękowych wspomnianego programu i (po wcześniejszym rozpisaniu melodii na brzmiące w harmonii głosy) nagrałem cały chór samodzielnie. Nie wynikało to bynajmniej z jakiegoś bzdurnego przekonania o własnych, wspaniałych możliwościach wokalnych, lecz z chęci podjęcia kolejnego, zabawnego wyzwania. A tak przy okazji - słowa pieśni śpiewanej przez "chór" to: "Walnij, walnij, walnij Mola! Walnij, walnij, walnij go!". Przy normalnym odtwarzaniu trudno to wyłapać (od samego początku była to tylko sztuka dla sztuki), ale obejrzyjcie scenę walki jeszcze raz - teraz na pewno usłyszycie śpiewane słowa.

FINAŁ
To tyle na temat tworzenia. Na koniec ciekawostka: mało brakowało, a oprócz mnie, paru znajomych i kilku szefów agencji reklamowych nikt by "Gwiazd w Czerni"nie obejrzał... Nie planowałem wrzucania mojego treningowego filmiku w internet, bo nie zdawałem sobie sprawy jaką on jest potęgą. Pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega, który pomagał mi przy realizacji stając od czasu do czasu za kamerą. Za swoją pracę dostał ode mnie ostateczną wersję "SiB"na kasecie VHS. Kolega ten z pewną taką nieśmiałością poinformował mnie, że od paru dni w sieci krąży mój film, wrzucony przez niego na jakiś studencki serwer. Nie mam więc się dziwić, jeśli zaczną do mnie przychodzić listy lub sms-y w tej sprawie. Z początku nie wiedziałem, jak zareagować, ale w końcu podziękowałem koledze z pobłażliwym uśmiechem. Już wkrótce, prawie dosłownie zasypany listami i propozycjami współpracy z całego świata wiedziałem, że te podziękowania w pełni mu się należały.

Jeszcze raz zatem OFICJALNIE:

WIELKIE DZIĘKI, MARIUSZU !!!!!!
... i pozdrów ode mnie Asię... ;)))

P.S.
Jeśli chcecie wiedzieć więcej, lub po prostu ZOBACZYĆ internetową wersję "Stars in Black" wskoczcie na: linki

MIŁEJ ZABAWY !!!